niedziela, 26 marca 2023

Nie startuję zimą- czyli Górska Pętla UBS 12:12

 


    Grudzień- siedzę przed komputerem prowadząc sesję medytacji nad kalendarzem biegów górskich. Układ gwiazd jest cholernie wymagający, a wzajemnie wykluczających się czynników tylko przybywa. Robię wszystko by poukładać wiosenne starty, urlop w pracy oraz trochę wolnego czasu przed zmianą stanu cywilnego. 

    Z pomocą przychodzi YouTube, który wylosował jeden z TYCH kawałków. The Loneliness of the Long Distance Runner, od nieśmiertelnych Iron Maiden. Już wiem! Pobiegnę UBSa. To coś nowego dla mnie. Bieg w formule 12-sto godzinnych zawodów, a psychopata który nakręci w tym czasie najwięcej pętli wygrywa. Nie spróbuję- nie  dowiem się czy coś takiego przypadnie mi do gustu, proste.

    Szybka analiza profilu trasy zwiastowała dobrą zabawę- ostro pod górę z początku, pofałdowanie w środku i szybki zbieg na koniec. Wszystko to upchnięte na 16km pętli mającej początek w Brennej. Po drodze odwiedzamy Kotarz, Grabową i Stary Groń. Więcej info u orgów:

    Termin też pasuje- marzec...nie powinno być już ani mocnej zimy, ani jeszcze upałów. Słodka naiwności :D


    Wraz ze zbliżającym się terminem startu delta robiła się coraz bardziej ujemna. Prognozy pogody mówią o zimie, takiej konkretnej. Akurat tego dnia. Trudno, mam zamiar dobrze się bawić i dać z siebie wszystko.

    Gdy rankiem w dniu zawodów zameldowałem się w Brennej aura faktycznie była zimowa- mroźno, chłodny wiatr. Koło 8:00 zaczął prószyć śnieg, który tylko gęstniał z czasem. Niewzruszony już tym faktem odbieram pakiet startowy i czynię ostatnie biegowe uroki.

Obowiązkowy rytuał przed startem- kolejka do toalety :D
fot. Joanna Drozdek

    Szczęściem całe napięcie schodzi ze mnie za sprawą szefa całego bałaganu, który wita się z wszystkimi jakże rozgrzewającymi słowami:

"Za 5 minut odprawa, a za 20 was tutaj nie widzę"

    Już rozluźniony po odprawię ustawiam się w strefie startu. Już nie mogę się doczekać, za chwilę okaże się czy dobrze przepracowałem zimę ;) 

    Wreszcie, wybija godzina 10:00 i znów jestem na szlaku! Standardowa początkowa przepychanka i gonitwa. Staram się trzymać z przodu- czekające podejście może się korkować przy takiej ilości ludzi. Nie mówiąc już o tym jak będzie ono wyglądało po przejściu tego stada.

    Płaski fragment wzdłuż Brennicy szybko mija, pora na wspinaczkę. Początkowo lekko, asfaltem. Zaczynają się pierwsze przetasowania, lecąc na niskim tętnie wyprzedzam zawodników, powoli pnąc się w górę stawki. Bogowie, jak mi tego brakowało!

    Mijają dwa kilometry asfaltowania, pora na część właściwą- błoto, śnieg i krzaczory :D Chwilowo opuszczamy niebieski szlak i wspinamy się dróżką w kierunku Hali Jaworowej. Jest stromo! Odrobiwszy jednak lekcję z rekonesansu trasy nie spalam się tutaj, będą momenty by lecieć w trupa. 

    Co nie znaczy, że się obijam. Daję się nawet trochę ponieść zawodnikom ze sztafety, szybko przeskakuję przez osiedle Na Kotarzu i lecę dalej. Łączymy się znów z niebieskim szlakiem, do Jaworowej blisko. Zaczynam kminić jak tam będzie wyglądało przy tym sypiącym śniegu i wietrze. Pewnie ubaw po pachy :D

    Nie myliłem się. Hala Jaworowa- będąca swoją drogą mimowolną bohaterką medialnych newsów- wita nas wszystkim co najlepsze. Czytaj ostrym wpie*dolem wietrzno- śnieżnym. Wrzucam tutaj kaptur na głowę. Kij z tym, że ogranicza ruchy i widoczność. Pizga złem jak pod szybem po szychcie w listopadzie.

    Jaworowa ma jednak ogromny plus- z niej już tylko parę kroków do końca "segmentu podbiegowego". Spoglądam na zegarek- pierwsze 7km podbiegów w 50 minut. Patrząc na warun, mocno. 

    Niesiony pozytywnym nastawieniem lokuję się w grupie ucieczkowej. Mam jeden problem- trudno odróżnić ludzi ze sztafety od lecących solo, kogo się trzymać? Wzruszam tylko w myślach ramionami i daję się ponieść wydarzeniom.

    Nabieramy pędu na zbiegu, by następnie wspiąć się lekko, ku Grabowej. Tutaj dostajemy prosto w twarz wiatrem i śniegiem. Biegnę przed siebie kompletnie nic nie widząc, biel wypełnia mi całą wizję.

    Przecierem facjatę dłonią niczym wycieraczki szybę samochodową. Ulga...na chwilę. Proces trzeba powtarzać co parę kroków. 

    W dalszym ciągu ledwo widząc cokolwiek przed sobą odbijamy na zbieg w kierunku Chaty Grabowej. Z racji warunków lecimy tutaj nawet spokojnie, spodziewałem się lepszego wariactwa.

    Chata wita nas dopingiem zgromadzonej obsługi punktu odżywczego. Trwa tutaj wręcz cała impreza :D Nie ma niestety czasu się zatrzymywać- jest robota do zrobienia! Doping dodał sił i lecę dalej.

    
Pętla pierwsza- kciuki jeszcze w górze :D
fot. Fotosław


        Pora na lekko pofałdowany, sprinterski fragment w kierunku Starego Gronia. Tutaj cała naprzód, para na kotły i cytując klasyka- "łogiń kurła" :D

    Spoglądam na zegarek- lekko ponad 10km w 1h05min. Dobrze! Szybko łykam kolejne kilometry i po chwili melduję się na Starym Groniu. Tu znów troszkę więcej odkrytej przestrzeni- słowem, Białe Zimno w całej okazałości :D

    Dobiegając do Horzelicy o  dziwo zostaję na chwilę sam- tych parę postaci przede mną zniknęło. Mam nadzieję, że to sztafeta. Za mną- w bliskiej odległości nikogo.

    Wypadam na zbieg w kierunku Brennej...tylko po to by po paru krokach doznać kontuzji 2D- dupy i dumy. Ślisko, a nie wygląda. Koduję by tu uważać następnym razem. 

    Zbiegam już bez dalszych przygód i melduję się na końcu pierwszej pętli- trochę szybciej niż zakładałem- 1h33min. 

    Nie orientując się nawet w sytuacji taktycznej i nie przystając na moment wypadam na pętlę numer 2.  Śnieg napiernicza dalej, tak samo jak wiatr.  Nie zrażam się tym i tak szybko jak mogę przeskakuję asfalty by ponownie stanąć twarzą w twarz z  daniem głównym- atakiem na Halę Jaworową.

    Podejście jest ładnie rozorane, paradoksalnie świeży śnieg ułatwia łapanie przyczepności. Cisnę mało przedeptanym bokiem ścieżki- wolę włożyć więcej siły niż ślizgać się przy każdym kroku.

    Im wyżej, tym bielej. Zima na całego. Cały zamysł tego startu poszedł tam, gdzie misterny plan Siary i Lipskiego. Z rzadka wyprzedzam ludzi, pojedyncze mijane punkciki nie wyglądają na zbyt szczęśliwe. Podobnie jak ja, gdy kilka razy ktoś przeskakuje przede mnie- mam nadzieję, że to sztafeta.

    W końcu na Jaworowej zbijamy się w kilku i mocnym tempem wspinamy ku dającemu ochronę drzewom. Chcąc czy nie, tu trzeba się wysilić. Odnoszę wrażenie, że ślady gościa napierającego kilkanaście metrów przede mną nikną w oczach- przysypywane śniegiem.

    Pakując się w las oddycham z ulgą- szybszy kawałek czeka :D Pędzimy ku Grabowej ostro pracując- zarówno by trzymać mocne tempo, jak i kontrując zapadanie się i uślizgi na śniegu. Bogowie, ale łydki to odczują :D

    Na Grabowej bez zmian- nic nie widzę. Przecierając twarz jako tako wypatruję optymalnego śladu by biec i kulam się w dół. Sporo kamieni jest już przysypane, co ułatwia sprawę. W zamian trzeba uważać na uślizgi. Bawię się tutaj nadspodziewanie dobrze, pomimo lecenia na ślepo.

    Chata Grabowa z daleka wita nas głośnym dopingiem- pozostanie tak do samego końca zawodów. Dzięki Wam wielkie za to! Pełen nowej energii po zbiegu lecę w trupa ku Staremu Groniowi. Mijam tu fotografów, którzy tego dnia też nie mieli łatwego życia.

Przyczajony tygrys, ukryty smok :D
fot. Joanna Drozdek

    Po drodze dokonuję wydaje mi się pierwszego dubla, to już za dużo przeliczeń na mój procesor dzisiaj. Lecę po prostu przed siebie, wypadam na Starym Groniu. Tu także bez zmian- wieje i sypie. 
    
    Czuję, że trochę osłabłem- podejmuję decyzję o wizycie na depozycie po tej pętli. Sama myśl o suchych butach i skarpetach dodaje sił :D

    Wypadając na zbieg z Horzelicy wycinam podobny numer jak za pierwszym razem. Tym razem jednak bardziej spektakularnie. Wycinam w powietrzu piękny Skip, z perfekcyjnie obciągniętymi ku przodowi palcami w stopie. Ania, ucząca mnie swojego czasu tańca irlandzkiego była by dumna :D

    Szczęściem upadek efektowny, ale bez  strat. Szybko się zbieram i bluzgając pod nosem pędzę dalej. Jeszcze tylko kamienisty fragment przed rozejściem szlaków czarnego oraz zielonego i znów można lecieć na pełen regulator. Łogiń!

    Cała reszta zbiegu mija spokojnie, lekki uślizg tylko na przykrytej śniegiem warstwie liści przed asfaltowaniem, ale bez dramatów. Jedyny minus to totalne skołowanie od kalejdoskopu wyprzedzanych i wyprzedzających mnie ludzi. Ot, trudność biegu po pętli.

    Gdy wpadam na metę i udaję się do depozytu doświadczam drugiej trudności- Bogowie wszelkich Panteonów, jaka tam była impreza :D Na szczęście super ogarnięta obsada depozytu szybko wydaje mi rzeczy, co nie dopuszcza by moje myśli pobłądziły tam, gdzie nie powinny.

Wzorowo ogarnięta ekipa trzymająca pieczę nad chaosem depozytu
foto. Ultra Beskid Sport.

    Błyskawicznie przebieram skarpetki buty <3 Posilam się pysznościami z bufetu. O dziwo jestem głodny jak diabli, pewnie przez te warunki. Nic co dobre nie trwa niestety wiecznie. Wio Baśka, pora na pętlę numer trzy.

    Już cisnąc wzdłuż Brennicy czuję, że pond 30km w tych warunkach zaczyna robić swoje. Daleko mi do swobody biegu z pierwszego okrążenia. Z uporem godnym lepszej sprawy prę przed siebie wyskakując na jeszcze bardziej rozorany podbieg.

    Zaczynam ostro pracować na kijach- pobrałem je z depozytu. I cholernie dobrze zrobiłem. Daję odpocząć nogom, a i tak wyprzedzam dosyć sporo ludzi. Wkrótce jednak zostaję sam.

    Nucę sobie w głowie kolejny, jakże pasujący do sytuacji Maidenowy klasyk- Stranger In A Strange Land. W głowie pojawia się pytanie- "jestem tak do przodu, czy do tyłu?". Znów jestem sam, pośród śniegów:
"What became of the man that startedAll are gone and their souls departedLeft me here in this place so all alone"

    Filozofując nabieram wysokości. Pokonując ponownie Jaworową nachodzi mnie lekki kryzys. Przystaję na chwilę, obracam się za siebie...i momentalnie tego żałuję. Dostaje prosto w facjatę uderzenie śniegu i wiatru- pod względem warunków pętla trzecia była chyba dla mnie najgorsza. 

Sweet focia time :D

     Sprowadzony na ziemię już twardo stąpam i uciekam ile sił między drzewa. Cisnąc dalej na Grabową stwierdzam, że nie ma tego złego. Śniegu przybyło tyle, że kałuże które omijałem jeszcze 4h temu teraz przebiegam w ogóle ich nie zauważając :D

    Gdy mijam Chatę Grabową na duchu podnosi doping- tym razem ekipa schowana, ale czujna dalej. Jeszcze raz dzięki!

    Dzięki hałasowi z Chaty przemykam przez płaski fragment w kierunku Starego Gronia, skaczę góra i dół ku Horzelicy. Myślę sobie teraz "do trzech razy sztuka, tym razem zbiegnę bez upadku". Człowiekowi niby lat przybywa, a głupi jak był, tak jest. Znów ląduję, tym razem klasycznie na 4 literach. 

    Momentalnie wybijam się na nogi i lecę dalej. W sumie to głodny jestem. Znów. I to nie na wafelki z kamizelki, chcę konkretów :D

    Pierwsze co robię gdy po 5,5h wpadam na trasę to lecę do bufetu. Uzupełniam brakujące kalorie z pełną powagą i poświęceniem :D

    Szalenie miłe chwile w bufecie szybko mijają, trzeba się zbierać na pętlę numer 4. Wypadam na trasę w lepszej kondycji niż okrążenie wcześniej. To chyba świadomość uczty sprzed chwili poprawia mi samopoczucie.

    Kontroluję czas, zaczyna się układanka- 5, czy da radę ukulać 6 pętli.  "Wio Baśka"- rzucam do siebie i ponownie wspinam się ku Jaworowej. 
 
    Czwarty raz już dzisiaj, szlak jest już bardzo mocno rozjechany przez zawodników. Na bieżąco kombinuję by najmniejszym kosztem łapać przyczepność. Oznacza to lawirowanie między śniegiem, błotem, wodą i lodem. 

    Gdy docieram do Jaworowej zawodnik przede mną przystaje i wrzuca kaptur na głowę. Mądrze, nie powiem. Choć muszę przyznać warunki zaczęły się poprawiać- wiatr jakby zelżał,  opad śniegu też mniejszy. Może w końcu coś będę widział na Grabowej :D 

    Faktycznie, pierwszy raz przemykam tam bez trybu wycieraczki na twarzy :D Pora na ostatnią fotę na trasie- niezawodni fotografowie czuwają. Pełen podziw za wytrwałość w tych warunkach!

Lewa, prawa, lewa, prawa...może nie widać, ale pełna Nirvana :)
fot. Arkadiusz Juzof


    Czując znów nadchodzący głód- dziwny dzień zaiste- łykam żel i wafelek. Działa świetnie, ale i tak znów czekam na konkrety :D

    Na zbiegu z Horzelicy zdarza się cud- nie wywracam się :D Zawdzięczam to chyba ostrożniejszemu podejściu do tematu. Mając już zmęczone kopyta ostro pracuję kijami, na zbiegu potrafią być równie użyteczne jak na podbiegach. 

    Powolutku zapada zmrok, dobrze że pobrałem z  depozytu czołówkę. Niby do Brennej mam jakieś 15 minut ale to góry- kto wie co mnie zaskoczy. 

    Szczęściem bez przygód docieram do ostatniego fragmentu zbiegu. Lecąc tutaj z jeszcze jednym zawodnikiem napotykamy na ekipę orgów i sanitariuszy z noszami. Nie jest dobrze. Szukają jakiejś kontuzjowanej  dziewczyny- co gorsze żaden z nas nikogo przy trasie nie widział. W myślach trzymam kciuki i robię swoje.

    Kolejny raz wpadam na punkt w Brennej. Spoglądam na zegarek- 7h42min. Wliczając chwilę na papu i zebranie sił może być ciężko by zrobić jeszcze dwie pętle. Orgowie postawili sprawę jasno- zawodników wypuszczą najpóźniej 2h przed końcem limitu czasowego. 

    Szczerze mówiąc sam mam mieszane uczucia co do robienia jeszcze dwóch pętli. Jestem już umordowany jak diabli. Co lepsze dalej nie wiem jak wygląda stawka...co daje mi spokój grabarza i mimo zmęczenia banan na twarzy od dobrej zabawy :D

    Spędzam chwilę w bufecie nad chlebem ze smalcem <3, przy okazji wymieniając z innymi zawodnikami uwagi na temat początku zbiegu z Horzelicy. Nie ja jeden tam leżałem. Wykonuję też szybki telefon do Oli- to jak zwykle daje kopa do działania :)

    Zbieram się na pętlę numer  5, zbyt długie siedzenie grozi demobilizacją. I tak spędziłem tu już 10 minut, za dużo :D Szybka kontrola obowiązkowego wyposażenia, niby irytujące, ale chwalebne. Mam to dziwne w naszym społeczeństwie poczucie, że zasad należy przestrzegać.

    Na szczęście nie trwa to długo- odpalając czołówkę i Rydwany Ognia w głowie wypadam nad Brennicę. Żebym tylko wyglądał tak dobrze jak ekipa na plaży w St. Andrews :) 

    Atak na Kotarz to już przyznaję, mordęga. Ślizgam się co parę kroków- pozostaje intensywna praca na kijach. Co rusz spoglądam na zegarek, chcę ocenić szanse zrobienia szóstej pętli. Póki co marnie się to zapowiada :D

    Nagle, niczym nie zapowiedziane przychodzi to cudowne uczucie odrodzenia. Doświadczałem tego niejednokrotnie na biegach. Punkt, w którym człowiek przekracza swoją granicę i...jakby wszystko zaczynało się od nowa. Ekstremalnie zmęczone mięśnie odzyskują siły a głowa świeżość.

    Korzystając z tego momentalnie podkręcam tempo, teraz podbieg w kierunku Jaworowej mi nie straszny! Wyprzedzam jak szalony- kontrola czasu, ciągle na pograniczu. Szybciej! 

    Gdy wypadam na fragment prowadzący w kierunku Grabowej jestem znów sam, ale nawet dobrze mi z tym. Rączo niczym Bambi przeskakuję pomiędzy większymi i mniejszymi zaspami, a światło czołówki nastrojowo oświetla biały szlak. Kurde, ten smalec na kanapkach był chyba z jakimś specjalnym dodatkiem :D

    Mijając Chatę Grabową żegnam się okrzykiem z tą wesołą ekipą- fajne miejsce, gdzie człowiek zawsze mógł liczyć na dopingujący hałas. Spoglądając na zegarek odliczam ostatnie kilometry pętli- wyrobię się w limicie na następną, czy nie?

    Gdy po raz ostatni wywracam się na Horzelicy już wiem- minimalnie, ale braknie. Faktycznie, gdy zameldowałem się na mecie pętli numer 5 zegar pokazywał odrobinę ponad 10h 04min. Mimo lekkiego zawodu z uczuciem ulgi melduję sędziemu, że 190 kończy...i idę znów jeść :D

  Mając za plecami zawodników sztafety- bezskutecznie kłócących się  z Prezesem
o wypuszczenie na trasę po limicie, ląduję ciężko na ławce. W końcu postanawiam spojrzeć na wyniki i nie wierzę własnym oczom. Pozycja nr 2 :D Miło, nie powiem. Dobrze zacząć sezon od pudła- tym bardziej, że udaje się  utrzymać passę od ładnych paru startów.


    
Jak chyba widać- to był długi, ale udany dzień :)
fot. Tomasz Wysocki


        A co sądzę o samej Górskiej Pętli UBS? Powiem krótko- to dla mnie mocny kandydat na start w przyszłym roku. Kręcenie się niczym chomik w kołowrotku okazało się ciekawsze niż myślałem. Natomiast sama organizacja i atmosfery- pierwszorzędna :) Wielkie podziękowania dla orgów, wolontariuszy i całej tej biegowej braci. Życie bez tego całego bałaganu straciło by bardzo dużo uroku :)


Do zobaczenia na szlaku!
Ultraamator

    

    

niedziela, 30 października 2022

Lecąc po sinusoidzie, czyli UltraKotlina 180- część II.

 


    Ostatni raz widzieliśmy się w Janowicach, gdy ruszałem w dalszą trasę w ramach UltraKotliny 180. Mając już przeszło 100 kilometrów w nogach patrzyłem w najbliższą przyszłość z optymizmem. Co z tego wyszło? Zobaczmy.

    Spokojnym tempem truchtam przez miejscowość, nie zatrzymując się podnoszę z ziemi kasztanka dla Oli- w sezonie zbiera je z uporem maniakalnym :D Wiem że za chwilę trzeba będzie się wspiąć na Różankę. Za nią jest ładny odcinek do napierania. 

    Jak zwykle łapię się na tej podstępnej górze. Myślę z daleka, że to już koniec. Kilka kroków podejścia i już wierzchołek- tymczasem najgorszy fragment jeszcze czeka :) Tym razem ma to spory wpływ na moje samopoczucie, morale leci w dół błyskawicznie. Chyba krzywa sinusoidy weszła w zakres [𝝅/2, 𝝅].

    Starając się nie zwracać na to uwagi i napieram na kijach pod górę. Gdy wreszcie osiągam szczyt pakuję kije do pasa i rzucam się na zbieg. Najpierw z góry w kierunku Radomierza, następnie przez samą miejscowość. Walczę już trochę z bólem, lecz powstrzymuję się przed sięganiem po painkillera. Za wcześnie na to.

    Najlepszym środkiem przeciwbólowym jest aktualnie wyprzedzanie ludzi z 140, co skrupulatnie czynię. Zamieniam parę słów z wyprzedzanymi zawodnikami, wzajemnie podnosimy się na duchu.

    W Radomierzu pora na przeskok przez ruchliwą krajową 3, na szczęście punkt jest zabezpieczony przez OSP. Dalszy ciąg asfaltowania, teraz w kierunku Komarna. Choć utrapieniem na tym fragmencie trasy nie były komary, a pierdyliard małych muszek. Tyle przeżyliśmy, muszki nas nie zatrzymają :)

    Czuję się zdecydowanie słabiej- w sumie nie dziwię się. Ostatnie 25km było bardzo mocne, pora odpocząć. Chwilowo ograniczam się do szybkiego marszu. Sinusoida przeskoczyła chyba już nawet w dalszy zakres [𝝅, 3/2𝝅].

Azymut Komarno
fot. Daniel Koszela

     Paradoksalnie, z utęsknieniem wypatruję odbicia pod górę- w stronę Barańca. Za tą górą czeka kolejny punkt kontrolny. Jak zawsze na podejściu robi mi się lepiej-  skrzywienie psychiki, wiem ;) Motywacji dodają kolejni ludzie z 140, instynkt myśliwego karze gonić zwierzynę łowną :D 

    Mobilizowany przez ciągle pojawiające się punkciki docieram w końca do Komarna. Jest to zdecydowanie najweselszy PK na całej trasie. Wszędzie obsada była uśmiechnięta oraz baaaardzo pomocna, ale w Komarnie pomimo zmęczenia uśmiałem się po pachy. Jesteście wielcy <3.

Wesoła ekipa z PK8
fot. Daniel Koszela

    Kontrola taktyczna, 117 kilometrów w 15h 28 minut. Strata do pierwszej pozycji- 35 minut, do drugiej- 22 minuty. Nie wygląda to tragicznie, przez chwilę przelatuje mi przez głowę myśl, że dużo się może zmienić. Swoją drogą ciekawe, jak układa się sytuacja za moimi plecami. 

    Nie marnując zbyt dużo czasu na rozkminy wyskakuję dalej na szlak, podpinam się pod grupę chłopaków z 140. Mam zamiar trochę powieźć się na ich plecach. Ten fragment trasy, choć świetny do napierania trochę źle mi się kojarzy. To tutaj pierwszy raz biegnąc parę lat temu 140 miałem biegunkę. Oj był dramat. Zimne poty oblewają mnie na samo wspomnienie.

    Szczęściem z ponurych rozważań wyrywają mnie chłopaki z 140. Ostro zagrzewają do walki i dzięki nim ponownie odpalam. Do kolejnego PK- Góry Szybowcowej pozostało mi jakieś 10 km. W sumie kawałeczek, w dodatku czeka tam Ola. I przepak. Mam ogromną ochotę przebrać skarpetki, czuję że na lewej stopie coś jest nie tak. Póki co nie doskwiera zbyt mocno- póki co. 

    Natchniony przez doping na trasie napieram całkiem przyzwoicie, kres temu kładzie podejście na Łysą Górę. Tu trzeba znów popracować kijami. Nucąc swoją ostateczną piosenkę kryzysową - Różę i bez- wspinam się krok po kroku. Na dokładkę zegarek informuje mnie o słabej baterii! Cytując klasyka - "spieprzaj dziadu" myślę sobie i cisnę dalej. 

    Nie daje mi to jednak spokoju- na Perle Zachodu wolałbym mieć nawigację, dosyć się już tam nabłądziłem. Tym bardziej, że dotrę tam już po zmroku. Trasa póki co oznakowana była bardzo dobrze, ale kto wie co będzie dalej? . Stwierdzam jednak, że nie ma co zamartwiać się na zapas, trzeba się skupić na szlaku pod nogami. 

    Łysa Góra za nami. Pozostaje przeskoczyć przez asfalt. Następnie powznosić modły do wszystkich słuchających Bogów- trzeba przejść nad elektrycznym pastuchem i już melduję się na podejściu na Górę Szybowcową. Na szczęście jest ono niezbyt długie oraz łagodne. Na szczęście, bo na sinusoidzie osiągnąłem chyba punkt 3/2𝝅. 

Obraz nędzy i rozpaczy, ale przecież sport to zdrowie :D
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Czekająca na mnie Ola podnosi na duchu i udziela informacji- jedynka jest na wykończeniu, dwójka mocna. Podczas gdy wsuwam uświęcone tradycją żółty ser i krakersy, starająca się nieba przychylić obsada punktu szybko wyszukuje worek z przepakiem. Udostępnia nawet pomieszczenie by się na spokojnie ogarnąć. Dzięki wielkie!

    Cały się  cieszę- ponownie nowa koszulka i skarpetki podnoszą morale. Lewa stopa- potężny, bolesny odcisk. Rzucam nie niego +10 do ignorowania, mając tylko nadzieję że mistrz gry nie ma jakichś nowych niespodzianek dla mojej postaci. 

    Niestety! W czasie gdy się ogarniam na PK wpada moja Nemezis- Łukasz, z którym już na przemian współpracowaliśmy lub ścigaliśmy się kilka razy. W swoim stylu nie marnując czasu szybko leci dalej. Działa to na mnie jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki!

    Niemal zapominając o kijach rzucam się w pogoń, lecimy jak dwóch wariatów z Góry Szybowcowej w kierunku Jeżowa Sudeckiego. Nie spodziewałem się, że znajdę w sobie jeszcze tyle siły!

 Przeskakujemy we dwóch przez Jeżów i już po chwili meldujemy się w lesie otaczającym jedno z bardziej klimatycznych miejsc na trasie- przeprawę przez Bóbr na Perle Zachodu. Ciągle wyprzedzając zawodników z krótszego dystansu nie odpuszczamy, obaj wiemy że to już zaczęła się walka o podium.

Perła Zachodu- tutaj w wydaniu dziennym. Nocą +100 do klimatu
fot. Maciej Bech

    Szczęściem trasa jest tu dobrze oznakowana, trafienie na wylot kładki może być poważnie utrudnione gdy skręci się w niewłaściwą ścieżkę. Na Perle trafiamy na jakąś imprezę- spoceni, ubrudzeni z czołówkami na głowach lekko nie pasujemy do towarzystwa ;)

    Dlatego też szybko opuszczamy miejscówkę, meldując się na skraju lasu. Pora przeskoczyć przez asfalt w asyście nieocenionych strażaków, następnie ponownie zanurzamy się w leśne ostępy. Po drodze rzucam okiem na stację Lotos- nieodłączny punkt postoju podczas Przejścia Dookoła Kotliny, ehh wspomnienia ;)

    Nie mam jednak zbyt dużo czasu na bujanie w obłokach- na zboczach góry Godzisz muszę lekko odpuścić. Chyba godzę się z spadkiem z pudła. Na dodatek zaczyna padać- niezbyt intensywnie, ale zawsze. Średnio mile widziane podczas drugiej nocy napierania. Zaczynam rozmawiać z drzewami, nie jest dobrze. Do tego w końcu pada mi zegarek. Pięknie, k*rwa, pięknie.

    Zrezygnowany doczłapuję do PK w Goduszynie. Pochłaniam szybko coś na ciepło, uzupełniam płyny i podpinając się pod kolejną ekipę ze 140 ruszam dalej- staram się nie marnować czasu. Jakaś iskra walki we mnie jednak została na Teutatesa!

    W nogach mam już ponad 142 kilometry, jeszcze tylko 40. Tylko :D Truchtam powoli się rozpędzając, sinusoida chyba znów pnie się do góry! Komorzyca nie przysparza trudności, choć psychicznie ciągnie mi się niemiłosiernie. Chyba zaczyna wychodzić druga nocka na nogach, ciekawe jakie halucynacje mnie czekają :D

    Realne lub nie- widzę przed sobą Wojcieszyce. Jednak realne- szybko asfaltuję by przeskoczyć w kierunku Zimnej Przełęczy. Nazwa nieprzypadkowa ;) Samotnie w mroku wspinam się po zboczach Ciemniaka- byłem tutaj jakieś 20h temu. Troszkę lepiej się czułem i prezentowałem, ale nie czepiajmy się szczegółów. Moje myśli krążą wokół tego, że jeszcze tylko Górzyniec, Kopalnia i zostanie ostatni przeskok- na metę :D 

    Zbiegając do Górzyńca tradycyjnie klnę na czym świat stoi- nie wiem czemu, ale ten fragment trasy wyciąga ze mnie najgorsze emocje. Chyba z racji tego, że za chwilę czeka Wysoki Kamień. Mój absolutnie znienawidzony fragment zawodów. 

    "Daj chwilowo jeszcze spokój Kamieniowi, masz czas się wkurzać"- besztam sam siebie na ostatnich metrach dobiegu do PK 11- Górzyniec. Ledwo co tam wpadłem słyszę chłopaków z 140 przeklinając tą samą górę. Oho, nie jestem sam :D 

    Ekipa z Górzyńca mocno mnie mobilizuje. Wielkie dzięki im za to. W pewnym momencie sięgając  po smakołyki z bufetu potykam się o własne nogi i omal nie upadam. Kłęb myśli kotłuje mi się w głowie, z poddaniem się na czele. Uparta natura nie daje jednak za wygraną, podlewana tylko motywacją od otaczających ludzi eksploduje. Znów wskakuję na obroty! Jeszcze tylko jakieś 25km, co to dla mnie- chwila cierpienia i wieczna chwała :D 

    Spoglądam w mrok- w kierunku Wysokiego Kamienia. "Teraz się z Tobą policzę!" rzucam w myślach i wypadam na szlak. To już zdecydowanie etap, w którym nie biegną mięśnie, nie biegnie głowa- ta już dawno się poddała. Biegnie już tylko serce! 

    Wyruszam w ciemność, po chwili płaskiego odcinka zaczyna się podejście. W głowie jedna, zapętlona myśl- "byle do schroniska". Wdrapuję się coraz wyżej, odgłos kijów niesie się po pustym szlaku. Oglądam się za siebie- pusto. W głowie gra mi Maidenowe "Run to the hills" a ja robię  wszystko co mogę, by dojść kogoś przede mną. Ciągle zachowuję nadzieję na pudło. 

    Gdy mijam schronisko na szczycie wydaję z siebie tryumfalny okrzyk- tak przynajmniej mi się wydawało :D "Teraz już naprawdę z górki"- przelatuje mi przez głowę. Tym razem nawet mnie ten odcinek tak bardzo nie wymęczył.

    Migające przede mną w oddali czołówki mobilizują do napierania. Odcinek od Wysokiego Kamienia do Zwaliska pokonuję w mgnieniu oka. Sinusoida  formy przeskakuje- pora na przedział [2𝝅, 5/2𝝅] :D  Tu czeka ostatni PK- Kopalnia. Czuję niesamowitą ulgę, wiem że ukończę te zawody- od mety dzieli mnie zaledwie 14km. Śmieszna odległość.

    Spoglądam na zegarek- niemal 23,5h na trasie. Chyba wyrobię się nawet w zakładanym czasie!  Szybko wyruszam za chłopakami z 140, formujemy się we 3 napierając bez wytchnienia. Nie spodziewałem się takiej mocy, po raz kolejny jestem pozytywnie zaskoczony.

    Trzy czołówki rozświetlają Szklarską Drogę, niesieni niepojętą siłą wyprzedzamy kolejnych zawodników. Wytężając wzrok wyszukuję znajomej sylwetki, nie tracę nadziei. Wreszcie jest! Numer startowy z trasy 180! To zawodnik, który pierwszy uciekł tuż po starcie! Odruchowo przyśpieszam, wszelkie zmęczenie uszło ze mnie w momencie.

    Pora na odrobinę psychologii. Poprawić swój numer startowy- tak, by rzucał się w oczy. Na facjatę wciągam uśmiech (łatwo nie było, ale udało się :D). Wyprzedzając rzucam tak wesoło jak tylko mogę "Cześć!". Wyprzedzany zawodnik odpowiada słabo, wygląda na zmasakrowanego. 

    Kompletnie się nie dziwię, przez  130 kilometrów napierał sam na czele stawki. To nigdy nie jest łatwe.  Tym bardziej spadek z podium na jakieś 8km przed metą! Niesiony nowymi siłami ciągnę moich towarzyszy niedoli w kierunku Przedziału. Ostatniej atrakcji programu ;) 

    Z początku często odwracam się za siebie, zwrot akcji rozbudził we mnie przygaszone ambicje. Nie oddam miejsca choćby świat miał się walić i palić :D To zadziwiające ile ludzki organizm potrafi z siebie wykrzesać, jeśli tylko dostanie pozytywny impuls.

    Po raz kolejny muszę zbesztać sam siebie, "pilnuj trasy i patrz pod nogi- wskakujemy na Przedział". Szczęściem wszyscy trzej zachowujemy przytomność umysłów i dosyć żwawo wspinamy się pod górę. Pomaga w tym piękna, księżycowa noc. Uwielbiam takie. 

    Mijamy dobrze mi znane formacje skalne, moje myśli są już jednak na starym torze saneczkowym. Mam nadzieję, że odbicie będzie dobrze oznakowane. Płaski odcinek zaczyna się dłużyć, co tylko potęguje mój niepokój. Wreszcie jest, w świetle czołówki widzę odbicie w lewo. Bogowie są łaskawi dzisiejszego dnia!

    Ślizgając i potykając się na kamieniach, korzeniach i błocie toczymy się w kierunku Kamieńczyka. Znów przeklinam na czym świat stoi, sprawdzam plecy- czysto.  Oddycham głęboko z poczuciem ulgi  gdy wybiegamy na autostradę przy schronisku. Wszyscy trzej zaczynamy się relaksować, przecież zostało już tylko skulać się do centrum Szklarskiej Poręby i META!

    Niestety, Parki miały dla nas tej nocy małą niespodziankę. Zagadawszy się mijamy właściwy skręt- ciśniemy żwawo w złym kierunku! Z umysłowego letargu wyrywa nas telefon od Oli, śledzi mnie dzięki wskazaniom trackera. Po chwili wahania przyznaję jej rację, trzeba wskoczyć z powrotem  na trasę.

    Znów się denerwuję- mam nadzieję, że te dodatkowe 2-3 kilometry nie spowodują kolejnych zmian na pudle. Wyrzucam z siebie szybki potok przekleństw i patrząc na mapę prowadzę naszą trójkę w kierunku mety. Wreszcie jest, ulica Turystyczna- przy jej końcu czeka meta! 

    Zapominamy o zmęczeniu i pokonanych kilometrach, na metę wbiegamy z uśmiechami na twarzach i zadowoleni. Dla mnie powód do zadowolenia jest podwójny- ukończyłem bieg i jestem trzeci, hell yeah :D 

Finisz, cudowne uczucie :D
    

    Po 25 godzinach i 43 minutach epickiej przygody w Karkonoszach, Górach Izerskich, Kaczawskich i Rudawach Janowickich, pokonuję jakieś 182 kilometry....i czuję niedosyt :) Uwielbiam to uczucie na mecie, człowiek może góry przenosić.

    Ola szybko przejmuje mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła, mądrze wbija mi do łba że pora odpocząć ;) Jutro już tylko dekoracja i do domu, koniec sezonu startowego dla mnie. 

Oto i ono- wywalczone podium ;)
fot. Anita Suchocka

    Jak zawsze chciałbym podziękować organizatorom, świetna robota. Oznakowanie trasy, punkty kontrolne i całość organizacji były bez zarzutu. Nic dziwnego-  to ludzie z ogromną pasją i doświadczeniem. Myślę, że z chęcią jeszcze na UltraKotlinę wrócę. 

    Słowa podziękowań także dla ekipy z którą przyszło mi się ścigać. Długo będę o tym pamiętał- Przemek, Łukasz i Marek- wzajemna gonitwa przez tyle kilometrów była zaszczytem.

    To by było na tyle w roku 2022, słyszymy się w mam nadzieję życiowo lepszym, 2023 :)


                                                                                                          Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                               Ultraamator
 

    

    
    

    

sobota, 22 października 2022

Lecąc po sinusoidzie, czyli UltraKotlina 180- część I.

 


    Zapisy na długodystansowe biegi mają często to do siebie, że poziom genialności pomysłu maleje wraz ze zbliżającym się startem. Tak było i w tym przypadku- początkowa chęć zmierzenia się z nowym wyzwaniem ustąpiła miejsca lekkiemu przerażeniu. Rzucenie się na dystans 180km wydawało się troszkę przerostem ambicji. Ostatni raz na tego typu start zaliczyłem w maju 2021, na wiosennej Łemkowynie.

   "Zapisany, opłacony, nie ma odwrotu"- pomyślałem jednak i usiadłem nad mapą. Mapą, która przypomniała mi czasy początków mojego kontaktu z długimi dystansami- na Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Nie biegowo, a turystycznie. Jednak ziarno zagłady zostało zasiane, kiełkuje od 2015 roku :). Jego plony przynoszą często ból i cierpienie, ale ciągle kiełkuje :D

      W miarę odświeżania sobie terenu, wspominania dawnych przygód uśmiech wracał na moją facjatę, będzie dobrze :D Po zapoznaniu się z mapą i profilem terenu pokusiłem się standardowo o szybką kalkulację przewidywanego czasu- 26 godzin. Pożyjemy, zobaczymy. A szczegóły biegu czekają na Was tutaj:

https://ultrakotlina.pl/ultrakotlina180/

    Nerwowość zaczęła udzielać mi się znów po przyjeździe do Szklarskiej Poręby. Wcześniejsze trzy tygodnie życia nie były łatwe. Nie czułem się wypoczęty ani fizycznie, ani psychicznie. Na szczęście Ola zadbała o podniesienie morale i jakoś przemogłem niechęć. 

Ostatnie przygotowania taktycznie w Szklarskiej ;)

        Na start w Piechowicach dotarliśmy sporo przed czasem, tutaj już poczułem się jak ryba w wodzie. Atmosfera zawodów, AC/DC z głośników- czego chcieć więcej :D

Szefowa sztabu szkoleniowego i wskazówki przed startem ;)
fot. Daniel Koszela

        W końcu "nadejszła wiekopomna chwiła" i punktualnie o 1 w nocy wataha ruszyła. Początek przez miasto, asfalcik. Oczywiście tempo lekko szalone, ale to naturalne przy takim starcie. Powoli, aczkolwiek zdecydowanie przebijam się w kierunku czoła peletonu. Nie chcę gonić, dystans jest potężny. Ale mimo wszystko trzeba mieć wiedzę o tym, co dzieje się z przodu.

      Nie trwało to długo- jakaś samotna postać, cała na biało wyrywa się do przodu i tyle ją widzieliśmy. Jak zawsze w takim przypadku nasuwa mi się pytanie- taki koks czy niespełna rozumu. Nie wiedziałem, że to początek naprawdę epickich zmagań, które chyba zapamiętam na długo.

    Przeskakujemy przez pierwsze podejścia na zboczach Małego Ciemniaka i Ciemniaka, nie mając takich intencji wysuwam się na drugą pozycję- choć wcale nie cisnę, cały czas mam w głowie dystans i trzymam konie na wodzy. Szaleństwu nie sprzyja także uczucie  skumulowanego zmęczenia w mięśniach i głowie, życie nie dało wypocząć. Trudno, robimy swoje.

    Mijając kilka niezbyt wymagających górek i dolinek wypadam na autostradę prowadzącą do pierwszego PK- Rozdroża Izerskiego. Melduję się tutaj z 4 minutami straty do prowadzącego zawodnika. Z przyjemnością odhaczam w głowie pierwsze 14 kilometrów, pozdrawiam obsadę punktu i nie zatrzymując się znikam w ciemności nocnego lasu.

    
Rozdroże Izerskie, mnóstwo klimatu nocą :)
fot. Daniel Koszela
        

            Ostatnimi czasy sporo czasu poświęciłem na bieganie nocą i bardzo to polubiłem. Zwłaszcza w lesie. Każde przeżycie jest dużo mocniejsze i wyraźniejsze.  "Nie filozofuj, skup się na robocie"- besztam sam siebie i biorę azymut na Świeradów Zdrój.

        Ciągle cisnąc leśną autostradą przeskakuję przez Czepiec i Niedźwiednik, prowadzą mnie taśmy znakujące trasę biegu. Komfort kończy się na zbiegu z Sępiej Góry- tutaj pojawia się odrobina techniki. Odrobina, ale zwalniam jednak. głupio się wyautować na samym początku przygody.

        Korzystając z mojego zmniejszenia tempa za plecami pojawia się samotna pogoń. Póki co nie przejmuję się tym, ledwie 25km za nami. Wyskakujemy znów na równiejszy teren prowadzący do drugiego PK- Świeradowa Zdroju. Uzupełniam płyny w flaskach, w przelocie chwytam kilka kostek żółtego sera i asystowany przez służby porządkowe przeskakuję przez drogę. 

    Pora rozpocząć wspinaczkę na Rozdroże Pod Zwaliskiem. Początkowo podejście jest świetne do podbiegania, co robię z ogromną przyjemnością- trwa to jakieś 7 kilometrów. Niestety trzeba wyciągnąć kije i wrzucić bieg marszowy, ostrzejsze, terenowe podejście czeka.

    W plątaninie drzew przez chwilę gubię nawet szlak, co wykorzystuje zawodnik siedzący mi na plecach. We dwóch już przeskakujemy przez wyczekiwane Rozdroże i rozpoczynamy zbieg w kierunku Szklarskiej Poręby. Tutaj dochodzi do kumulacji- we mgle skręcamy na rozdrożu w złą ścieżkę.

    Gdy ukazał mi się widok znajomy z porannego spaceru z Olą zdębiałem. Spoglądam na tracka w zegarku- nie alarmował bo jesteśmy blisko trasy...a raczej jej odcinka którym będziemy biec pod koniec zmagań. Przeklęte zapętlenia :D Szybko wykonujemy odwrót na z góry upatrzone pozycje wpadamy na właściwą drogę.

    Chwila przeskoku przez Szklarską i meldujemy się na PK3- Huta. Kontrola zegarka- 42km w 4h 41 min. Nie jest źle. Tymczasem czeka pomidorowa z makaronem <3. Pakuję ją niczym kot ricottę u Makłowicza i jestem gotów do dalszej podróży. Mój towarzysz już ruszył, ale biorę wszystko na spokojnie. Wymieniam jeszcze akumulator w czołówce- tak na wszelki wypadek.

    Pora zameldować się w Karkonoszach. Jest to odcinek biegu, do którego jestem negatywnie nastawiony  jeszcze przed biegiem. Mając za "codzienny" plac zabaw Beskid Śląski i Żywiecki nie biegam zbyt dużo w tak skalistym terenie. Mniejsza z tym- pora zmierzyć się z najmocniejszym podejściem tego biegu- atak na Szrenicę i dalej w kierunku Wielkiego Szyszaka.

    Dopingowany migającą przede mną lampką Łukasza- mojego towarzysza niedawnego pogubienia trasy podbiegam w kierunku Kamieńczyka. Biegnąc rozważam położenie pierwszego uciekiniera, na Hucie był jakieś 25 minut przed nami. Zaczyna robić się z tego spora przewaga. 

    Podbiegając przyzwoitym tempem szybko dopadam poprzedzającego zawodnika by wspólnie walczyć z podejściem. Wyciągam kije i mocno pracując staram się wyrobić odrobinę przewagi- pod schroniskiem na Hali Szrenickiej mam zamiar wrzucić kurtkę. Prognozy pogody mówią o około zerowej temperaturze odczuwalnej na grani. 

    Możliwe, że i tak jest. Wrzucam kurtkę i rękawiczki. Aura mocno nieprzyjemna, ale nie ma takiej siły by mnie teraz zatrzymać. W porannej mgle i chmurach ponownie zostaję sam. Najgorsze jest to, że zaczyna mi doskwierać żołądek. Póki co nie jakoś mocno, ale wyczuwam nadchodzące problemy. 

    Staram się nie myśleć o problemie i napieram ile fabryka dała, przeskakując  Czeskie oraz Śląskie Kamenie. Powoli jednak słabnę, postanawiam odpocząć na zbiegu na Davidove Boudy. Wykorzystuje to konkurencja i zbliża mi się do pleców. Do tego dochodzą zawodnicy z trasy 140km, zaczynamy się mieszać. 

    "Pięknie, k*rwa, pięknie, zaczyna się"- przelatuje mi przez głowę, gdy w momencie największej słabości przeskakuje koło mnie numer startowy z mojej trasy. Udaje mi się jednak opanować kryzys i wrzucam wyższe obroty, podpinając się pod mojego towarzysza niedoli.

    Fragment równej, szerokiej leśnej drogi sprzyja mocniejszemu tempu- co też skrzętnie wykorzystujemy. Pocieszam się widokiem ludzi z ogona 140km, zmasakrowani. Pomimo posiadania w nogach 40 kilometrów mniej niż my ledwo nimi powłóczą. Mniejsza z tym- szacunek! Wiem jakie to wyzwanie i odwaga by choćby stanąć na linii startu. 

    Wygodna autostrada szybko się jednak kończy i przychodzi pora by odzyskać straconą wysokość. Atakujemy podejście na Przełęcz Karkonoską. Tam czeka kolejny PK, niesiony chęcią odhaczenia kolejnego zadania na liście cisnę bez wytchnienia. Do celu docieram po 7,5h- 61km w nogach. Przewaga lidera- około 35 minut. Stabilnie. 

Przełęcz Karkonoska- widać, że Pan Kryzys zbliża się wielkimi krokami
fot. Kornel Olbrycht

    Chciałem chwilę tu odpocząć. Jednak towarzystwo z mojej trasy oraz natłok ludzi z 140 powoduje, że uzupełniam tylko płyny, łapię w przelocie parę krakersów i odrobinę żółtego sera. Jeszcze przeżuwając wyskakuję na podejście w kierunku Tępego Szczytu. Pogoń nie daje się zrzucić, ostro ciśnie ze mną.

    Początkowe raźne tempo szybko jednak słabnie. Plątanina głazów i korzeni powoduje, że odpuszczamy. Bieg w tym miejscu kosztuje zbyt dużo energii na omijanie przeszkód, generując przy tym zbyt duże ryzyko urazu.

    Poza tym tłok na trasie gęstnieje, na szlaku coraz więcej ludzi. Ponownie jestem zmuszony odpuścić, w okolicach 67 kilometra spadam na 3 lokatę. O dziwo zachowuję zupełny spokój ducha- jeszcze ponad 100km zabawy przed nami. Na Przełęczy Karkonoskiej miałem niemal  2h przewagi nad planem,  ekipa jeszcze spokojnie zdąży wystrzelać się z amunicji. 

    Postanawiam odpuścić do zbiegu z Domu Śląskiego na Karpacz i maszeruję raźnym krokiem. Moje pozytywne nastawienie mąci tylko to co dzieje się w moim brzuchu, nie jest dobrze. Zaczynam rozglądać się za możliwością zboczenia z trasy by oddać naturze to, co do niej należy.

Kryzys w Karkonoszach
fot. Anita Suchocka

    Niestety! Wąska ścieżka i niezbyt bujna kosówka nie pozwala na zbyt wiele. Zresztą jestem na terenie parku narodowego, postaram się wytrzymać do Karpacza- może na przepaku będzie jakaś możliwość. 

    Doczłapuję wreszcie do Domu Śląskiego, playlista w głowie zapodaje Lombard- Szklana Pogoda. Nucąc pod nosem fragment o frasobliwych madonnach wpadam na zbieg, pojawiają się nowe siły! 

    "Żesz Twoja mać w te i nazad"- przelatuje mi nagle przez myśli. Zobaczyłem co mnie czeka. Wąska, kamienista ścieżka...zapchana turystami pnącymi się pod górę oraz zawodnikami z trasy 140 ostrożnie turlającymi się z górki. Obie grupy jakkolwiek bezkonfliktowe oraz robiące wszystko co w ich mocy, jednak skutecznie blokujące moje odnowione zapędy do szarżowania.

    Starając się łączyć zdrowy rozsądek z chęcią napierania zaczynam lawirować pomiędzy obiema grupami. Jakoś to idzie, najgorszy fragment przeskakuję bezawaryjnie. W sumie nie dziwię się frekwencji na szlaku, pierwszy raz w życiu jestem w rejonie Wodospadu Łomniczki i pomimo okoliczności okolica w pełni mnie urzeka.

Dolina Łomniczki- w wersji pochmurnej mocno mnie urzekła ;)
źródło: https://przyrodniczo.pl/

    Komputer pokładowy zaczyna kalkulować ile czasu straciłem, najpierw na własnej słabości, teraz w tłoku na szlaku. Korzystając z poszerzenia drogi przyśpieszam, ciągle lawirując pomiędzy ludźmi. Na szczęście skończyło się na kilku lekkich uślizgach na kamieniach, bez dramatów :)

    Docieram do Karpacza- PK5. Przepak <3. Przebieram się szybko- sucha koszulka, skarpety i buty automatycznie podnoszą morale. Rozglądam się za niebieskim przybytkiem, niestety bezskutecznie. Nic, jestem już poza parkiem narodowym i skrupułów miał nie będę. Jeszcze tylko kontrola czasu- 73km w 9h 20 min. Ciągle ponad plan, jednak wypracowana przewaga topnieje w oczach, trzeba się ogarnąć. Tym bardziej, że lider był tutaj 47 minut temu. Idzie chłop jak przecinak.

     Zachowuję na tyle spokoju i rozsądku by ograbić bufet z części smakołyków. Poprawiam pierwszym tego dnia żelem energetycznym i "wio Baśka", poszedł dalej. 

     Z lepszym nastawieniem ruszam dalej, jestem chyba 4. Szlak prowadzi nas znów pod górę, Tabaczna Ścieżka wspina się ku Przełęczy Okraj. Skąd będzie cudowny zbieg na przełęcz Kowarską <3. 

    Zbieg zbiegiem, najpierw trzeba jednak w końcu zrobić coś z sytuacją wymagającą opuszczenia szlaku na chwilę. Nie namyślam się długo i widząc dobre miejsce daję nura między drzewa. Straciłem tam ładnych parę minut, ale warto było :D

    Skumulowany efekt działania żelu i wizyty w krzakach jest iście wybuchowy. Wskakuję znów na wysokie obroty i gdy wypadam na Okraj wiem, że najbliższe kilometry są moje. "Kowarska, nadchodzę!"- rzucam w powietrze i puszczam się pędem. Analizując dotychczasowe wahania samopoczucia stwierdzam, że jestem teraz z formą w zakresie sinusa [0 , 𝝅/2] :)

    Zbieg jest technicznie bardzo łatwy, po prostu leci się wygodną ścieżką przecinając kilka razy asfalt. Dodatkowych skrzydeł dodaje mi wyprzedzenie Łukasza- towarzysza z początku biegu. Przyznam, że jestem pod wrażeniem chłopa. Podczas gdy ja traciłem czas na jedzenie, przebieranie się itd. on po prostu napierał dalej. Siła niesamowita!

    Kontrola zegarka- 85km, jeszcze chwila i będę na Przełęczy Kowarskiej. Odliczam kilometry z dwóch powodów: PK 6 oznacza wejście w Rudawy Janowickie- pasmo górskie wręcz stworzone do lecenia w trupa <3. Drugi powód jest jeszcze ważniejszy- na następnym punkcie czeka na mnie Ola ;)

    Wpadam na Przełęcz ucieszony niczym szczur na perspektywę otwarcia nowego kanału, sinusoida formy jeszcze się wspina ku górze :D Standardowo wpada żółty ser i krakersy. Info o sytuacji od obsady punktu- pierwszy ciśnie zdrowo. Zaczynam czuć, że jest poza moim zasięgiem. Trudno, powalczymy z drugim. 

    Jako się rzekło, cisnę w trupa. Łatwe technicznie ścieżki pozwalają na to. Mam 18 minut straty do drugiego miejsca. Do odrobienia. Za to lider faktycznie leci natchniony niczym Mickiewicz przy Panu Tadeuszu- 52 minuty straty. 

    Przeskok do Janowic Wielkich ma 19km. Czuję, że z każdym krokiem odrabiam straty. Głowa zapodaje podkład muzyczny idealny do napierania, Wildest Dreams od mojej ulubionej kapeli- Iron Maiden.

"I'm on my way
Out on my own again
I'm on my way
Out on the road again"

     Drę się na cały regulator, ciekawe co by powiedział Bruce Dickinson słysząc mnie między Skalnikiem a Dziczą Górą. Obstawiam mocne zdegustowanie :D 

    W miarę zbliżania się do Zamku Bolczów ruch na szlakach gęstnieje, wyprzedzam coraz większe ilości ludzi z 140 oraz turystów. Postanawiam się zamknąć, nie będę szkodził Bogom ducha winnym ludziom.

    Pofałdowana ścieżka prowadzi mnie nieubłaganie do celu, okazyjnie pracuję kijami- barki póki co świeże i na mocniejszych podejściach daję odpocząć nogom.

    Wreszcie pomiędzy drzewami prześwituje nieomylny punkt orientacyjny- wspomniany Zamek Bolczów. Sam w sobie jako siedziba średniowiecznych grasantów jest ciekawym obiektem. Teraz jednak bardziej interesuje mnie to, że od Janowic Wielkich dzieli mnie dosłownie chwila!

    Przeskakuję przez zamek, pędzę w dół po fragmencie skałek. Numer startowy na wierzchu, odzienie stosowne,  skupienie na twarzy, wiatr w reszcie włosów jakie mi zostały. Mijam parkę- ona parę grzybów w ręce. Nagle słyszę damski głos:

    - Przepraszam pana!
    - (klnąc cicho pod nosem, ale szlak to szlak) - Tak, słucham?
    - Nie ma pan może reklamówki?

    Nie wiem kto miał większego mindfucka, jej facet czy ja. Rozbawiony w sumie zdarzeniem wypadam na asfalt prowadzący do Janowic, jeszcze tylko mały objazd wyznaczony przez orgów w ostatniej chwili i wpadam na PK 7.

    Powodów do zadowolenia jest kilka- czekająca na mnie Ola, mocne tempo minionego odcinka oraz przekroczenie magicznej bariery 100km. Dokładnie 102 w nogach.  

    Szybko się ogarniam- uzupełniam płyny w flaskach, pochłaniam rosół <3, coś słodkiego na dokładkę. Oraz oczywiście obowiązkowe krakersy i żółty ser ;) Nie tracę nawet czasu na szukanie miejsca przy stole- wszystko zawalone przez sztafety i 140. Jem stojąc tuż przy bufecie. 

Rosołek!
fot. Aleksandra Trzaskowska

    Zaspokoiwszy potrzeby ciała poświęciłem chwilę potrzebom wyższego rzędu- rozmawiam z Olą. Wchodzi głupawka, sytuacja gdy na skutek wysiłku fizycznego i psychicznego człowiek przepływa odmęty szaleństwa. Zaczyna rozmawiać z drzewami. A drzewa odpowiadają. I to sensowniej niż niejeden człowiek :D

    Miło jest spędzić chwilę z Najlepszą Narzeczoną, ale niestety robota czeka. Jeszcze 80km napierania. Strata do lidera- 40 minut, do drugiej pozycji- 22 minuty. Dostawszy kopniaka na szczęście ruszam dalej, ku Różance...

    Ciąg dalszy nastąpi ;)

                                                                                                    Do zobaczenia na szlaku!
                                                                                                                    Ultraamator